okładka
Perfect. Wszystkie pilne sprawy
Konrad Wojciechowski
49,90 PLN   (produkt niedostępny)Produkt niedostępny
Oprawa:miękka
Wydawca:In Rock Music Press
ISBN:9788360157541
Format:165x235 mm
Ilość stron:488 + 3x8 stron
O książce:

Trzydzieści lat temu, kiedy rock w Polsce przeżywał apogeum i chwile triumfu, Perfect nie miał sobie równych. Z łatwością wtargnął do rockowej ekstraklasy i uplasował się w czołówce, uczciwie zapracowując na miano kapeli kultowej. O Ewce, Pepe oraz Wujku Józku śpiewała wtedy cała Polska - gotowa do walki z ZOMO i przestać bać się Jaruzelskiego. Ale nagle, w czerwcu 1983 roku zespół zamilkł, zamarł, zaniemówił, wyłączając fonię. To nieme kino trwało dziesięć lat. Tyle czasu upłynęło zanim lokomotywa o nazwie Perfect wróciła na właściwe tory, wjeżdżając na peron dla niepokonanych. Tam gra, nagrywa i koncertuje, dopisując kolejne rozdziały swojej biografii. Biografii, która zdaje się nie mieć końca...

Fragment książki:

1982-1983
Bla, bla, bla

Samotny jak James Dean i blady tak jak śnieg Za rękaw złapał mnie i szeptem coś mi rzekł Zapamiętałem to, bo każde słowo brzmiało jak nokaut .
(„Bla, bla, bla" muz. Z. Hołdys, sł. B. Olewicz)

Stan wojenny dał się muzykom we znaki. Zrozumieli, że sztuka estradowa nie ma szans w konfrontacji z mobilizacją militarną i że jeśli ktokolwiek posiada realny wpływ na społeczeństwo, nie są to (jeszcze) robotnicy i muzycy, lecz (nadal) generałowie. Kiedy najważniejszy z generałów wyprowadzał czołgi na ulicę czytając treść odezwy do narodu, wszyscy bledli ze strachu, bo każde jego słowo brzmiało jak nokaut... Podobnie jak odczytane kilka miesięcy później wstrząsające oświadczenie Hołdysa, które poinformuje o zawieszeniu działalności przez Perfect. Lider zespołu coraz poważniej myślał o zerwaniu z muzyką, wycofaniu się z blasku jupiterów. Chciał zostać sam na sam ze sobą... Samotny jak James Dean, zbuntowany bez powodu, szukający pretekstu, aby już nie wracać na scenę. Dean zginął w wypadku samochodowym, gdy Hollywood zaczynało wariować na jego punkcie; Hołdys porzucał Perfect, gdy cała Polska chciała bić ZOMO i przestała się bać Jaruzelskiego...
Decyzja o zaprzestaniu grania dojrzewała w świadomości Hołdysa, który coraz bardziej zaczął narzekać na warunki uprawiania zawodu muzyka. Głównymi winowajcami takiego stanu obarczył Estrady, żerujące na koncertowych honorariach artystów, a także... członków swojego zespołu (za nie przykładanie się do gry i nadużywanie alkoholu oraz cierpliwości lidera), w tym nowoprzybyłych zastępców Sygitowicza i Zawadzkiego. Hołdys, stając w obliczu zmiany składu, doskonale zdawał sobie z tego sprawę, że aby ocalić nazwę kapeli musi znaleźć pełnowartościowych następców - poprawnych wykonawców spełniających jego muzyczne wymagania, a jednocześnie kreatywnych twórców dających coś od siebie w kwestii aranżacji. Poprzeczka została zawieszona bardzo wysoko, przecież Sygit i Morski Pies mieli duży udział w powstaniu repertuaru Perfectu. Hołdys wiedział, że tracąc tych dwóch ludzi, traci pięćdziesiąt procent muzyków i pięćdziesiąt procent twórczości - twierdzi Markowski. Zabrali swoje zabawki i pojechali w świat. Skończył się Perfect na dobre pół roku. Zbyszek zaczął szybko szukać zastępców. Zapraszał różnych muzyków do swojego mieszkania na Jelonkach w celu wybrania basisty i gitarzysty. Po trzech, czterech miesiącach zobaczył na jednym z koncertów na Śląsku Andrzeja Urnego. Piękny blondyn, pięknie grający na gitarze. Zbyszek był zachwycony: „Chłopaki, znalazłem geniusza, mam takiego, jakiego chcę". A w Warszawie pojawił się Andrzej Nowicki, który akurat grał z zespołem Mech. Był czerwiec 1982, dokładnie rok później Perfect miał zakończyć działalność, ale na razie czekał na zawieszenie stanu wojennego i możliwość wznowienia pracy koncertowej. Trwały pieczołowite przygotowania nowych utworów, z nowymi muzykami na pokładzie.
Andrzej Nowicki przyszedł w miejsce Zawadzkiego, natomiast Andrzej Urny zastąpił Sygitowicza. Nowicki - z racji bujnej, kręconej czupryny nazywany Karakułem - swą muzyczną przygodę zaczynał w zespole Irjan, do którego trafił wiosną 1978 roku. Bluesowy duet Ireneusz Dudek - Jan Janowski (nazwa grupy to rzecz jasna kombinacja imion obu muzyków) przekształcił się więc w akustyczne trio z Nowickim w roli kontrabasisty. Irjan nie pozostawił jednak po so­bie żadnych nagrań płytowych. Utwory „Ballada o Johnie Wisielcu" czy „Wiatr się na jesionie wietrzy" można było usłyszeć tylko w radiu, a zespół wykonywał też standardy Johna Mayalla, Muddy Watersa i Johna Lee Hookera. Nowicki kończył akurat studia matematyczne w Toruniu, ale występy na scenie przedkładał ponad karierę naukową. Wkrótce przeniósł się do Warszawy, gdzie trafił do zespołu Zjednoczone Siły Natury (ZNS) Mech, założonego przez studentów Politechniki Warszawskiej rezydujących w klubie Mechanik (stąd nazwa grupy). Muzycy poszukiwali wprawdzie nowego basisty, bo ich dotychczasowy - Krzysztof Fijałkowski - przymierzał się do opuszczenia kapeli, ale prioryte­tem było zaangażowanie sprawnego pałkera. Po opuszczeniu Mechu przez perkusistę Adama Lewandowskiego, zaczęliśmy rozglądać się za nowym bębniarzem - opowiada Maciej Januszko - wokalista zespołu. W składzie kapeli pojawił się więc Jasiu Domański, a że niemal od zawsze grał razem z Karakułem - pochodzą z Torunia - zaangażowaliśmy ich obu. To był 1980 rok. Nowicki występował z nami przez dwa lata. Wziął udział w nagraniu trzech pierwszych singli Mechu. Oka­zał się niezmiernie kreatywnym gościem, niesamowite rzeczy tam wygrywał. Miał to do siebie, że grał punktualnie, świetnym brzmieniem - używał zresztą Fendera Jazz Bass. „Ogród snów", który znalazł się na naszym pierwszym singlu, skompono­wałem właśnie na spółkę z Nowickim. Karakuł powymyślał też znakomite zagrywki basowe w „Królewskim pokerze" oraz w „TV Super Star". Znajomi, którzy myl­nie kojarzą mnie z tymi popisami (Januszko przejął obowiązki basisty dopiero po opuszczeniu Mechu przez Andrzeja), mówią z podziwem: „Ale napierdalasz!". Odpowiadam im na to przekornie: „Cała sala napierdala, a nie ja" [śmiech]. Jakiś czas później wkurwiłem się na Hołdysa, gdy wyraził swoje zdziwienie na łamach jednej z gazet, jakim cudem taki dobry basista jak Nowicki mógł grać w takim chujowym zespole jak Mech. Co prawda potem stwierdził, iż trochę przesadził, ale podobne opinie nam nie pomagały.
Rzeczywiście, zespół nie odniósł wielkiego sukcesu, skazany na nie gwiazdorską egzystencję gdzieś między przedstawicielami Muzyki Młodej Generacji a liderami boomu polskiego rocka; nie spełniał też artystycznych ambicji Karakuła, dla którego muzyczna formuła kapeli była zbyt sztywna i mało atrakcyjna. Poza tym Andrzej towarzysko odstawał od reszty zespołu, chadzając wyraźnie własnymi ścieżkami. Januszko: Łączyła nas raczej „szorstka przyjaźń". Z Andrzejem nie bardzo można było się dogadać. Wiem, że robił jakieś dziwne interesy i ciągle miewał problemy. A to ktoś przyjechał i mu gitarę zabrał... Cały czas jacyś ludzie o niego wypytywali. Do tego nakładały się problemy z sercem. Sprawa jego odejścia z Mechu też miała poniekąd podłoże zdrowotne. Ale o definitywnym rozstaniu przesądziła dopiero enigmatyczna absencja Karakuła na ważnym koncercie, który miał zapoczątkować nowy rozdział w działalności kapeli. W grudniu 1981 roku towarzyszyliśmy jako support Izie Trojanowskiej, którą wspierali wtedy Jajco na basie, Kapitan Nemo na klawiszach, Janek Borysewicz na gitarze i Andrzej Dylewski na bębnach, grający równolegle w naszej kapeli. Doszło do tego, że Iza stwierdziła, iż nie ma stałego zespołu i zaproponowała abyśmy zaczęli z nią grać. To była dla nas ogromna szansa wylansowania się u boku tak wielkiej wtedy gwiazdy. W związku z powyższym zorganizowaliśmy w Ursusie specjalny koncert, aby zainaugurować oficjalną współpracę. Przyjechaliśmy na miejsce, pod sceną tłum ludzi, Iza zniecierpliwiona, a my czekamy na Nowickiego, który ostatecznie... się nie pojawił! Koncert został odwołany. Trojanowska zrezygnowała, więc nasz cały plan szlag trafił. Wtedy Karakuł zwolnił się definitywnie, bo Jasiu Domański powiedział, że go pieprzy i nie będzie z nim grał - wspomina Januszko. Andrzej odszedł więc z zespołu, nim ten zdążył nagrać debiutancki album „Bluffmania". Postanowił spróbować sił w odradzającym się Perfekcie. Skończył się zakaz grania, związany z wprowadzeniem stanu wojennego - wspominał Andrzej Nowicki na łamach „Tylko Rocka" z grudnia 1996 roku. I któregoś dnia dowiedziałem się od Andrzeja Kleszczewskiego, że grupa Perfect szuka gitarzysty i basisty, że robią przesłuchanie. Wziąłem kolegę-gitarzystę, zaproponowano nam zagranie dwóch utworów, szybkiego rock and rolla i szybkiego bluesika... I dostałem propozycję od Perfectu. Wcześniej muzycy próbowali zwerbować swojego starego dobrego znajomego, ale Jajco - bo o nim mowa - miał zbyt wygórowane oczekiwania finansowe i gwiazdorskie maniery, więc wybór młodego, zdolnego, będącego na dorobku Karakuła był właściwie oczywisty.
Znacznie trudniej poszło ze skaperowaniem Andrzeja Urnego, za którym Hołdys rozsyłał „listy gończe", nagabując go przez cztery miesiące (od lutego 1982), aby ten zechciał się z nim skontaktować. We wszystkich miejscach w Polsce, w których Urny koncertował, czekała nań krótka informacja o identycznej treści: „Zbigniew Hołdys - zadzwoń". Liderowi Perfectu bardzo zależało na śląskim gitarzyście, którego grą był wprost oczarowany. O tym, że Hołdys robi podchody, zorientowałem się na długo przed transferem - wtrąca Marcin Jacobson, ówczesny menedżer grupy Krzak, późniejszy opiekun Martyny Jakubowicz, Dżemu, a ostatnio TSA. Przy pierwszym spotkaniu przypomniałem Zbyszkowi naszą wcześniejszą rozmowę, w której nazwał takie działanie nieetycznym. Hołdys przyznał mi rację, postawił flaszkę, przy której długo rozmawialiśmy o tym, kto mógłby wypełnić wakat po Sygicie. Dokładnie wypytywał mnie też o Andrzeja. Na koniec ustaliliśmy, że jeżeli ostatecznie jednak zdecyduje się na niego, to mnie uprzedzi, czego zresztą nie zrobił. Polowanie trwało, ale nie na łosia (jak mógłby sugerować tytuł jednego z utworów Krzaka nagranego przy udziale Andrzeja na płycie „Paczka"), lecz człowieka, który zrekompensuje Perfectowi brak Sygitowicza. Ścigany przez trzy miesiące unikał kontaktu i nie oddzwaniał. Koledzy z zespo­łu Krzak pół żartem, pół serio utwierdzali młodego gitarzystę w przekonaniu, że dobrze robi: „A co będziesz z Warszawą grać jakieś bla, bla, bla". Andrzej wahał się, namyślał, aż doszedł do wniosku, że jednak zagra. Ale po kolei.

 


patefon.pl - vans skate, najlepsze gadżety muzyczne, buty vans, sklep muzyczny, internetowe sklepy muzyczne, sklep z płytami